Po wyborach do tzw. Sejmu kontraktowego w roku 1989 obiecałem sobie solennie, że już nigdy, przenigdy i w ogóle. Nie ze mną te numery, bujać to my a nie nas. I w tym danemu sobie samemu przyrzeczeniu wytrwałem równo 26 lat. Do dzisiaj. Przychodzą takie momenty (górnolotnie można by je nazwać historycznymi), że nawet najświętsze przysięgi i postanowienia stają się tyle warte co chamski scyzoryk czyli do potłuczenia o kant stołu. Ostatecznie mój spokojny sen i wizerunek w lustrze są mi bliższe niż składane przed ćwierćwieczem dziecinne (zdaję sobie sprawę) przysięgi.
W polskim konsulacie w eleganckiej wiedeńskiej dzielnicy Hietzing kolejka i to pomimo dwóch komisji ale wszystko sprawnie i o dziwo szybko. Optyka złudną bywa. Natomiast przed ambasadą, na przystanku tramwajowym 58 w stronę Westbahnhofu, szok. Masa podartych i nadpalonych ukraińskich hrywien. Protest jakiś, demonstracja czy też ktoś, jakaś bandercórka lub bandersyn podjął nieodwracalną decyzję? Azyl w wiedeńskiej Ambasadzie RP czy ki czort? Całą powrotną drogę myślałem i jakoś nic mi do głowy nie przyszło. Może komuś z Was, moi Drodzy?
R'n'R