© www.release.at
© www.release.at
Lubicz Lubicz
378
BLOG

Come on, let's go crazy!

Lubicz Lubicz Rozmaitości Obserwuj notkę 23
Dziesięciu tysięcy widzów w wiedeńskiej Stadthalle nie trzeba było do tego namawiać dwa razy. Prince, legendarny funkster z Minneapolis, odpalił w sobotę muzyczny fajerwerk szczególnego rodzaju i o niespodziewanym blasku. Wraz z doskonałymi muzykami z nowego trio (co okazało się być żenskim kwartetem) 3rdEyeGirl pokazał przez 150 minut i dokładnie w swoje 56 urodziny, jak zachować świeżość przez dziesięciolecia kariery.
 
Chrapliwe gitarowe akordy, zwinne ruchy, ostry jak zawsze głos, znane od dziesęcioleci numery a jednak ten koncert był inny. Już początkowe Let´s Go Crazy był zapowiedzią tego czym będzie ten wieczór. Rock pour przemięszany z brutalnym funkiem. Coś z pierwszych płyt Red Hot Chili Peppers ale dużo, dużo bardziej oryginalne, pierwotne, archaiczne. James Brown z Led Zeppelin? Sam nie wiem ale coś w tym kierunku.
 
Vienna, do you love the Eighties? - zapytał Prince i zaserwował publiczności Cool, niemal zapomnianą piosenkę The Time z wydanego w 1981 roku singla. Nieco później She´s Always In My Hair z B-side Raspberry Beret z 1985 roku. Oczywiscie w eleganckiej funk-rockowej aranżacji. Tak na rozgrzewkę. Przy tej ostatniej publicznośc musiała przejąć na polecenie Mistrza rolę chóru. Musze przyznać, że biorąc pod uwagę ilośc młodych widzów wypadło to nawet zupełnie przyzwoicie. A potem było już jak być musiało. Istny huragan przez bite dwie i pół godziny: Sign ´O´The Times, When Doves Cry, Hot Thing, Kiss, Little Red Corvette, Raspberry Beret, U Got the Look, Hot Thing, Houseqzake, Nothing Compares 2U, Purple Rain .... Medley bez początku i końca, niekończąca się orgia bluesa, rocka i funka. Ale jak! Improwizacja na granicy (ale nigdy ponad nią) muzycznej kakafonii i wirtuozeria jakiej na prózno dzisiaj szukać.
 
Właśnie Purple Rain. Nieprawdopodobne trzydzieści lat minęło, od wydania albumu na którym ta emocjonalna ballada rozbrzmiała po raz pierwszy. Prince i jego pozostająca pod silnym wpływem Jimmy Page, gitarzystka Donna Grantis wwiercili się dosłownie żrącymi blues-rockowymi riffami w splot słoneczny publiczności. Fascynujące i genialne zarazem, to co Prince zrobił ze swoim starym hitem. 15 minut nieprawdopodobnie emocionalnej muzyki w natężeniu (także decybelowym) o jakim co młodsi widzowie zapewne nie wiedzieli, że takowe jest jeszcze gdziekolwiek dozwolone. Prince spokojnie pytał, stronger?, harder? i za każdym razem podbijał poprzeczkę. Nie wiem czy gdzieś w rockowym niebie Jimi Hendrix uronił łezkę (słyszeć słyszał na sto procent) ale ja w sali widziałem płaczących co borąc pod uwagę nieco drętwą wiedeńską pubiczność nie jest ani zjawiskiem częstym ani łatwym do wywolania.
 
Końcowy What´s My Name mógłby spokojnie nosić tytuł Who is the King here. Wiedeńscy fani nie mieli wątpliwości - Prince!!!
 
To był zdecydowanie najlepszy wiedeński koncert supergwiazdy od 1987 roku i najlepszy jaki w jego wykonaniu w ciągu ostatniego ćwierćwiecza widzałem. Najlepsze urodzinowe party na jakim miałem być zaszczyt, jedno z tego rodzaju co się pamięta do końca życia. It´s gonna be a beautiful night - zapowiedział mały-wielki mistrz na samym początku. Słowa dotrzymał.
 
PS. Normalnie taki koncert przygotowuje się przez pół roku. My mieliśmy na wszystko dziesięć dni. Cały Prince
 

Funk’n’Roll 

Lubicz
O mnie Lubicz

If I could stick my pen in my heart I'd spill it all over the stage Would it satisfy ya or would slide on by ya? Or would you think this boy is strange? Ain't he strayayange? If I could win you, if I could sing you a love song so divine. Would it be enough for your cheating heart If I broke down and cried? – If I criyiyied. I said I know it's only rock and roll But I like it. Ludzie do mie pisza :) Czy ty Lubicz złamany ch..u nie powinieneś trzymać fason jak prawdziwy komuch? Twoje agenturalne teksty (z których jesteś znany) dawno wystawiły ci świadectwo.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości